Dzisiaj, by napisać post, muszę cofnąć się 25 lat wstecz. Zdarzyła się wtedy rzecz straszna dla mnie. Paskudnie ukruszyłam sobie zęba i to w dodatku na owsianym ciasteczku, które sama wyprodukowałam. Straszne to było z dwóch powodów: "po pierwsze primo" - byłam młoda i głupio tak wcześnie stracić zęba, "po drugie primo" - i to na własnym ciasteczku?!!!
Moje dziecię miało wtedy trzy miesiące i dzięki temu nie musiałam czekać w kolejce do dentysty. Pani doktor przyjmowała mnie poza kolejką, a dłuuuga ona była, że hej! (kolejka, nie pani doktor)
Dostałam koronę na złamanego zęba i miałam ją aż do teraz. Ząb ponownie się złamał...
I tu się zaczyna właściwy wpis. Moje dziecko - teraz już dentystka - podjęło się wykonania implantu, bo "miałaś, mamo, szczęście w nieszczęściu, że złamałaś tego zęba nad kością. Można będzie zrobić impalnt". Tylko, że mój ząb jest jakiś nietypowy i ciężko idzie leczenie kanałowe.
Jak dla mnie to w ogóle jest jeden wielki kanał. Córka stresuje się, że długo to trwa (3,5 godziny jedna wizyta!), ja stresuję się, że córka się stresuje. Jedynie pan doktor, opiekun stażu, jest zadowolony - "dobrze się stało! Pani córka nabierze doświadczenia, a pani będzie miała wykonaną dobrą robotę, bo córka solidna jest."
Kiedy wyszywałam jej tego zęba na fartuszku, to sobie obiecałam, że nigdy nie będę jej pacjentką. A teraz potwierdziło się powiedzenie "nigdy nie mów nigdy". Tym optymistycznym akcentem kończę wpis nie do końca robótkowy.